ICOONE laser, czyli jak odzyskałam talię

Nie wiem, jak u was, ale u mnie proces obrastania w tkankę tłuszczową zaczyna się od… wyparcia. Przestaję sprawdzać swoją wagę, o zbyt ciasnych spodniach mówię, że się zbiegły w praniu, a spódnicę (ulubioną, ale jedną z tych bezwzględnych) omijam, bo ciągle mam… wzdęcia

icoon

Fanki endermologii zapewne kojarzą ten widok / fot. materiały prasowe

Etap pierwszy – decyzja

W pewnym jednak momencie, a ten moment nadchodzi na ogół wtedy, gdy dzień się wydłuża, a temperatura skacze do 30 stopni, nie da się dłużej udawać – przed sobą, oczywiście, bo nie jestem na tyle naiwna, by uważać, że świat interesuje się moimi zarówno realnymi, jak i urojonymi problemami z akceptacją brzucha. Staję wtedy przed lustrem i mówię: K., to nie żadne wzdęcia, tylko twoja własna, osobista tkanka tłuszczowa. A ten brak talii to nie kwestia genów (może trochę też, ale bez przesady), ale nadmiaru brzucha, który musiał się przecież gdzieś rozlać. Ciężko znoszę tę chwilę szczerości ze sobą, jeszcze przez jakiś czas udaję, że to przecież bez znaczenia, a potem, gdy już nie jestem w stanie ignorować braku poczucia komfortu, zabieram się za program naprawczy. Na ogół wdrażam jednocześnie kilka metod naraz, w myśl zasady, że wszystko albo nic (to nie jest dobra zasada, nie bierzcie ze mnie przykładu). Tym razem metody były trzy: odstawiłam pączki, które wskakiwały mi do torebki w drodze do pracy; kupiłam rower i skorzystałam z zaproszenia krakowskiego centrum medycznego Sublimed, by przetestować serię zabiegów modelujących Icoone laser.

Etap drugi – działanie

Jak ja się w to wcisnę?, pomyślałam na widok ciasnego kostiumu, który wyglądał jak długie, białe rajstopy, tyle że nakładane na całe ciało. Kto kiedykolwiek miał do czynienia z endermologią, wie, o jakim ubranku mówię. Ten specjalny, elastyczny, dopasowany do ciała strój zakłada się do zabiegów wykorzystujących masaże próżniowe, by łagodzić nieprzyjemne odczucia. Zabieg polega bowiem na podciśnieniowym masowaniu ciała zmechanizowanymi głowicami wyposażonymi w rolki z mikrootworami. Ale że w dzisiejszych czasach jedna metoda to za mało, głowice zostały wyposażone w laser diodowy o fali 915 nm i światło LED 650. Laser o tej fali wpływa bezpośrednio na przepuszczalność błon w komórkach tłuszczowych, jednym słowem upłynnia tkankę tłuszczową, która jest metabolizowana przez nasz organizm. Z kolei światło LED pobudza fibroblasty do produkcji kolagenu, poprawia metabolizm komórkowy i wpływa na pracę układu limfatycznego, zmniejszając obrzęki i stany zapalne.
Możliwości, jakie daje Icoone laser jest bardzo wiele. Działanie na tkankę tłuszczową, cellulit, wiotką skórę, obrzęki – to tylko ciało, a jeszcze są programy ujędrniające i rewitalizujące twarz, szyję i dekolt. Zabieg jest dwuetapowy. Pierwsze 20 minut to drenaż albo tzw. baza. Drenaż dwiema głowicami, którego celem jest pobudzenie układu limfatycznego, wykonuje się na początku serii, w połowie i pod koniec. I jest to najprzyjemniejsza część zabiegu.
W te dni, kiedy nie ma drenażu, początek jest zarezerwowany na tzw. bazę, którą nazwałam rozgrzewką. To masaż całego ciała dużą głowicą, która ma inne poziomy zasysania i emituje światło laserowe i światło LED. Baza ma różne programy, u mnie stosowany był ujędrniająco-rozbijający tkankę tłuszczową. Kolejne 40 minut w podziale na pięciominutowe odcinki to tzw. focusy, czyli działanie na wybrane partie ciała wymagające wyszczuplenia, ujędrnienia czy wymodelowania. Ja wybrałam uda, brzuch oraz ramiona.

Ból warty efektu / fot. materiały prasowe

Ból warty efektu / fot. materiały prasowe

Etap trzeci – wytrwanie

Boooli. Niestety zabieg Icoone laser nie jest przyjemnym, relaksującym mizianiem. Bolało, a pierwsze dwa zabiegi były wręcz okropne, dopiero przy trzecim moja skóra zaczęła się przyzwyczajać do tego przedziwnego kąsania, szczypania i zasysania skóry. Oczywiście zaczynałyśmy od niskich parametrów i dopiero stopniowo, bardzo powoli zwiększałyśmy je. Najlepiej rolowanie i zasysanie znosiły tylne części ud, najgorzej brzuch. Kosmetolożka Alicja Paluch pocieszała mnie, że nie ma znaczenia, czy działamy  na dwójce czy dziesiątce, zabieg i tak działa, a poziom zasysania musi być po prostu dopasowany do skóry. To oznacza, że jeśli skóra jest zbyt wiotka, nie można jej zbyt mocno naciągać, więc działanie głowic jest z założenia słabsze. Jak jest tkanka zbyt zbita (cellulit), to trzeba zacząć od rozluźnienia jej, bo tak zbitej skóry rolki nie zaciągną. W ten sposób zyskałam wiedzę, dlaczego z wiekiem przy tego typu zabiegach uwrażliwiłam się na ból (tak, tak, zbita tkanka tłuszczowa, a i skóra już nie taka jędrna, jak 20 lat temu).

Etap czwarty – działania wspomagające

Ruch + woda + zbilansowane jedzenie. Tak można określić to, co poza samym zabiegiem wspomaga proces modelowania. Wodę powinno się pić codziennie w ilości większej niż dwie szklanki (dwa litry to w sam raz)… Nie, nie, kawa się nie liczy. A przy tym zabiegu, i w upale, który towarzyszył całej serii, jeszcze więcej. Woda wspomaga metabolizm i wypłukuje toksyny. Decyzja o takim zabiegu to tez dobry moment, żeby przyjrzeć się temu, co ląduje na naszym talerzu. Chociaż na moim teoretycznie są zdrowe posiłki, głównie rośliny, to w praktyce popełniam milion zaniedbań, np. lody i węglowodany w zapychającej ilości (zajadamy emocje, stres, znacie to, prawda?) i jedzenie późnym wieczorem. Popełniałam je i teraz, ale z dużo mniejszym natężeniem. Zadbałam też o dużo większą dawkę ruchu, niemal codziennie w sposób świadomy wskakiwałam na godzinę na rower, biegałam lub w najgorszym razie szłam do lasu na spacer.

Ból warty efektu / fot. materiały prasowe

Ból warty efektu / fot. materiały prasowe

Etap piąty – efekty

Uprzedzano mnie, że to nie jest zabieg odchudzający. Podświadomie jednak oczekiwałam, że oprócz efektu wyszczuplenia pojawi się inny efekt w postaci konkretnej liczby kilogramów mniej na wadze. Tak to nie działa niestety. Co gorsza, moje intensywniejsze niż zwykle bieganie i jeżdżenie na rowerze przyczyniło się prawdopodobnie do przyrostu tkanki mięśniowej – a mięśnie ważą więcej niż tłuszcz. Z ręką na sercu przyznaję więc, że nie schudłam, bo pół kilo w dół to żaden wyczyn. Ale – zatrzymałam wzrost wagi, bo przed zabiegami byłam w trendzie wzrostowym, naprawdę nie wiem, jak to się działo, ale miałam wrażenie, że tyję od samego myślenia o jedzeniu.
Natomiast niezależnie od wagi – ciało jest zdecydowanie SZCZUPLEJSZE. Straciło konsystencję rozlazłego budyniu i przestało się rozłazić na boki. Jest bardziej zwarte. Mniej więcej od połowy zabiegów poczułam, że odzyskałam swoją talię! Wypróbowałam sukienki, które akceptowałam na sobie cztery kilogramy temu, i okazuje się, że nie tylko dadzą się wreszcie dopiąć, ale też, że leżą dobrze. I to odkrycie jest dla mnie naprawdę zaskakujące, że dla sylwetki liczy się nie tylko waga, ale i zwartość tkanki. Poprawiła się jakość skóry. Jest gładsza, napięta, bardziej jędrna. Przy ósmym czułam się już na tyle komfortowo, że pojawiła się myśl, że będę za Icoonem tęsknić. Pani Alicja powiedziała, że po zakończonej serii (u mnie jest to 10 zabiegów co 2-3 dni) mogę robić zabiegi przypominające, np. dwa razy w miesiącu, a potem raz na miesiąc.
Na koniec dodam, że to jeszcze nie jest efekt ostateczny. Zostały mi dwa zabiegi, ale czas już oddać numer do drukarni, a zaraz potem wyjeżdżam na urlop, więc o pełnym efekcie poinformuję w następnym numerze.

 

Aneta Pondo

SUBLIMED

ul. Skwerowa 44, Kraków

KOMENTARZE

DODAJ KOMENTARZ

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>